STRONA GŁÓWNA OFF ROAD


Listopad 2008 r.

3 Przełęcz Legionów - Ukraina


Pierwsza edycja imprezy organizowanej przez Jacka była wielką lekcją pokory. Weekendowa zabawa w ciężkim terenie uwidoczniła braki zarówno w przygotowaniu samochodu, jak i w umiejętnościach kierowcy (właściwie przede wszystkim w ich braku). Tegoroczna edycja miała być z założenia sprawdzeniem, czy coś się zmieniło.


07.11.2008 r. - Piątek

Wyjeżdżamy rankiem z Chorzowa razem z Agnieszką . Jesteśmy umówieni z grupą chłopaków z Jaworzna. Czekamy na nich na autostradzie, a właściwie na stacji przed Balicami. Niestety - początek znajomości z chłopakami zaczął się niezbyt fortunnie. Generalnie - zachowali się jak baby i dotarli na miejsce zbiórki z dwugodzinnym opóźnieniem. Z tego też powodu wyjechaliśmy z Krakowa koło południa. Zanim jednak udało się nam skierować na Lwów odwiedziliśmy jeszcze siedzibę w firmy LANDSERWIS w Wieliczce - Darkowi brakowało kilku drobiazgów. Piątkowy przejazd DK 4 na odcinku Kraków - Korczowa jest koszmarny. Jest ciężko. Przesuwamy się właściwie, a nie jedziemy. Tak docieramy do Rzeszowa, gdzie zatrzymujemy się w jednym z centrów handlowych. Ot - proza życia - zakupy, szybki posiłek, wymiana waluty. A potem w drogę. Oczywiście - wylotówka z miasta jest zakorkowana i niemalże pełzniemy w stronę granicy. Po jakimś czasie docieramy jednak do Korczowej. Od strony polskiej mamy wydzielony pas dla obywateli UE, więc nie musimy zbyt długo czekać. Przed nami raptem 10 min i podjeżdżamy do ukraińskiej części. Tutaj sytuacja się nieco zmienia. Raz, że przed nami jest kilka samochodów, dwa - ukraińskie spojrzenie na kolejkę jest nieco odmienne. Co trochę pojawia się jakiś VIP, który przepuszczany jest bez kolejki. Ale cóż zrobić? Musimy grzecznie czekać. Po upływie ok. 1 godziny zostajemy w końcu dopuszczeni do okienka i załatwiamy wszelkie formalności. No i jesteśmy po drugiej stronie. Po chwili gotowi są również nasi towarzysze z Jaworzna i kontynuujemy jazdę w kierunku Lwowa. Niestety - jakość dróg diametralnie się pogarsza. Na szczęście nie jedziemy osobówkami. Po jakiejś godzinie docieramy do obwodnicy Lwowa i rozpoczynamy poszukiwania hotelu. Niestety - dla Jacka bez różnicy, czy hotel nazywa się "Katerina" czy "Sofia". Nie mniej - w atmosferze ogólnej wesołości docieramy do miejsca zakwaterowania i rozpoczynamy dość krótką integrację. Jutro wcześnie ruszamy, więc należałoby solidnie wypocząć. Udajemy się do wskazanego hotelu, wyglądającego zresztą całkiem, całkiem i po załatwieniu niezbędnych formalności udajemy się do pokojów. Tutaj niespodzianka - pokoje wyglądają jakby miały tylko jeden cel (jaki - niech czytelnik sam się domyśli). Mnie i Agnieszce to wcale nie przeszkadza, ale chłopaki dostali pokoje z małżeńskimi łożami. Co się u nich działo - oj - tego nie wiem. Ale zapewne się działo.

08.11.2008 r. - Sobota

Ekipa w komplecie. Wczesna (dość) pobudka, zrywamy się, pakujemy i udajemy do samochodów. Na szczęście jesteśmy jednymi z pierwszych, nikt nam więc nie ucieknie. Załogi zbierają się z wielkim trudem, jakby wczorajsza integracja była dość ciężkawa. Ruszamy. Kierujemy się na Iwano-Frankowsk. Na rogatkach miasta zatrzymuje nas patrol milicji. Właściwie, to zatrzymał tylko samochód Małego, ale my wszyscy, grzecznie, zatrzymaliśmy się również. Milicjant przeprowadził dość specyficzny jak dla nas, ale podobno tutaj normalny, test na zawartość alkoholu w organizmie. Ot - kazał sobie chuchnąć. Nie był specjalnie zadowolony, gdy okazało się, że jesteśmy trzeźwi. Coś nie mógł w to uwierzyć, zwłaszcza, że sam na całkiem trzeźwego nie wyglądał. Ale to już odrębna historia. Przejeżdżamy zwartą kolumną przez kolejne wsie i miasteczka. Ukraina to jednak bardzo biedny kraj, który nie wiele się zmienia. Dokładnie tą samą trasą jechałem z Jackiem i częścią ekipy, dwa lata temu. Tu naprawdę się nic nie zmieniło. Nie zmienia to postaci rzeczy, że kraj jest piękny, zwłaszcza ta część - Karpaty. Po jakimś czasie dojeżdżamy do Bystrzycy, gdzie kończą się "asfaltowe" drogi i ruszamy do naszej zaplanowanej zabawy. Pick-up w akcji. Ruszamy leśnymi drogami, zahaczając co chwilkę o jakąś rzeczkę czy błotko w kierunku słynnej przełęczy. Przełęcz Legionów - bo o niej właśnie mowa - zwana również przełęczą Pantyrską bądź inna nazwa - Rogodze Wielkie), to miejsce ważne dla Polaków. Tutaj, w październiku 1914 r. polskie wojska w ciągu raptem 50 godzin wybudowały ok. 5 km odcinek drogi, z 14 mostami, który umożliwił transport wojsk i ciężkiego sprzętu. Na samej przełęczy Legioniści ustawili drewniany krzyż, a po przekroczeniu Drogi Legionów starli się z liczniejszymi siłami Rosjan. Był to heroiczny wyczyn, niestety okraszony wielkimi stratami. Dzisiaj na przełęczy stoi metalowy krzyż i tablica upamiętniające te wydarzenia. Wielu uczestników naszej wyprawy zapaliło symboliczne znicze w tym miejscu. Ku pamięci. Po niezbyt krótkim wypoczynku, w atmosferze jakże innej od tej, pamiętanej z pierwszej edycji, gdzie zaatakowała nas ostra zima, a dzisiaj mamy niemalże złotą polską (a może raczej ukraińską) jesień, ruszamy w dół. Tutaj czeka na nas niezła zabawa. Pierwsi w kłopoty wpadają kierowcy dwóch żywieckich Patroli. Jakoś im się bardzo śpieszy, a w tym pośpiechu przyklejają obydwa samochody do siebie - jeden do drugiego. I po raz pierwszy chyba w historii Dyskoteka ratuje Patrola - miłe uczucie. A później - to już niezła, wieczorna zabawa. Jedziemy dokładnie tą samą trasą, co dwa lata temu. Oczywiście - warunki zgoła odmienne, nie mniej mamy po drodze spore ilości błota. Moja Dyskoteka, po wszystkich przeróbkach spisuje się bardzo dzielnie. Tylko dwukrotnie na całej trasie jestem zmuszony korzystać z wyciągarki. No i raz tak wklejam w bagienko przy szlabanie, że muszą mnie wyciągnąć przy użyciu kinetyka. W porównaniu z pierwszą edycja Legionów jest to znaczący postęp. Późnym wieczorem dojeżdżamy do miejsca zakwaterowania. Jest to bar połączony z pensjonatem - zresztą całkiem sympatycznym. W momencie, gdy docieramy do tego miejsca trwa jeszcze dyskoteka. Na szczęście - na ukończeniu. Na koniec dnia jeszcze krótka integracja i razem z Agnieszką udajemy się na zasłużony wypoczynek.

09.11.2008 r. - Niedziela

Praca zbiorowa. Dzień rozpoczynamy od krótkiego przeglądu samochodu oraz czyszczenia najbardziej newralgicznych podzespołów (w naszym przypadku lenistwo wzięło górę, więc stanęło tylko na umyciu lamp, ale niektóre team'y walczyły bardzo dzielnie ze swoimi maszynami). W kolejnym kroku część załóg uzupełnia paliwo, a następnie ruszamy w góry. Gdzieś na połoninach. Niestety - już na pierwszym podjeździe nasi towarzysze z Jaworzna mają pecha i łapią gumę. No więc mamy chwilkę przerwy i delektujemy się piękną jesienią, podczas gdy chłopaki się męczą. Ale już taki ich los. Nie mniej - cała operacja wygląda niezwykle interesująco - zabrali się do wymiany koła w czwórkę. Poszło sprawnie, ale coś mi się wydaje, że wykorzystali najbardziej Młodego. Taki już los młodzieży ... Po minięciu kilkudziesięciu zakrętów w pięknym, kolorowym lesie wyjeżdżamy na połoniny. Połoninami jeździmy do samego wieczora. Piękna trasa. Wieczorkiem obserwujemy, jak chmury schodzą poniżej naszego poziomu. Potem już tylko ostry zjazd w dół, gdzie trafiamy na dość mocno zryty ciężkim sprzętem teren. Nieszczęśliwie wklejam swoje autko i utykam na dłuższy czas. Co więcej - w czasie próby wyciągnięcia samochodu z kłopotów urywam tylną klapę. Dalszą część podróży odbędziemy z przypiętą pasami klapą do tylnego zderzaka i bagażnika dachowego. Mamy za to dodatkową wentylację. Kolejny odcinek drogi okazał się niezbyt sympatyczny. Nasz zjazd kończy się w małej wiosce wjazdem do rzeki. Większość pojazdów wyjechała z rzeki poprawnie, nie mniej kilka załóg z niewiadomych do tej pory przyczyn obrała inny kierunek jazdy. No i utknęli w rzece na nieco dłuższy moment. Niestety - nie spodobało się to lokalnym mieszkańcom, którzy na wiwat zaczęli okładać samochody kamieniami. Po jakimś czasie udaje się chłopakom wymanewrować i obrać właściwy kierunek. To była jednak najmniej sympatyczna część imprezy. No cóż - nie każdemu muszą się podobać nasze samochodziki, a także nasz sposób spędzania wolnego czasu. Ale żeby zaraz kamieniami ... Co kraj to obyczaj. Później już tylko przejazd do ostatniego miejsca zakwaterowania. Naszym celem, podobnie jak poprzednio, było Slavskoje. I ogromny, niewykończony pensjonat. Czekała tu na nas już spora część ekipy, no i ciepły, pyszny posiłek. Ja jednak przed wizytą w pensjonacie podjąłem rozpaczliwą próbę reanimacji tylnych zawiasów. Niestety - mimo pomocy chłopaków i wielkiej chęci - próba spełzła na niczym - zawiasy były wyjątkowo oporne. Po integracji wszyscy udaliśmy się na zasłużony wypoczynek.

10.11.2008 r. - Poniedziałek

Ukraińskie drogi. Fajnie móc powiedzieć, że wstaliśmy o wczesnym poranku. Niestety - nie byłaby to prawda. No cóż - ale czasem można przecież zaszaleć. Nie mniej - trzeba uczciwie przyznać, że Agnieszce wstawanie i zebranie się poszło dużo sprawniej niż zaprzyjaźnionej "Czwórce". Po jakimś czasie udało się nam zejść na śniadanie i w towarzystwie pozostałych "Legionistów" co nieco przekąsić. Ze względu na urwane tylne drzwi decyduję się na wcześniejszy powrót do Polski. Z nami ruszają nasi wierni towarzysze, natomiast cała praktycznie reszta rusza na ostatni etap tegorocznej edycji. Wybraliśmy jedną z dróg, które były zaznaczone na naszej ogólnej mapce. Nie mniej z pełną świadomością ruszyliśmy naprzód. Początkowo droga była całkiem zgrabna, ba - były nawet znaki drogowe i tablice drogowskazowe. Tak było jednak tylko do Skole, gdzie zjechaliśmy z głównej drogi. Tutaj zaczęła się zabawa. W miasteczku trafiliśmy na festyn, w związku z czym cała praktycznie droga była zablokowana. Od miejscowego staruszka wyciągnąłem (dość delikatnie) sporo informacji. Najważniejsza - że droga którą wybraliśmy wprawdzie prowadzi do celu, ale jest nieprzejezdna. Widok naszych Land Roverów nie był dla niego przekonujący. Druga sprawa - opowiedział nam o festynie. Całe miasteczko oczekiwało na powrót z Ameryki jednego ze swoich znamienitych mieszkańców. A że ów lokalny Amerykaniec działał na rzecz miasteczka także dobroczynnie (wsparcie finansowe), więc witali go z wielką pompą. No cóż - widocznie należało mu się. My jednak ruszamy dalej - pierwsza przeszkoda to tłum blokujący szczelnie drogę. Pomalutku, ale na wysokich obrotach, ruszamy. Hałas generowany przez moją Dyskotekę robi swoje i mieszkańcy zauważają nas, co więcej - mimo, że jednak niechętnie - to rozstępują się dając nam przejazd. Polny industrial?. Region przez który jedziemy jest przepiękny. Urok tych miejsc jest jeszcze potęgowany przez prześliczną pogodę. Naprawdę mamy sporo szczęścia, bo w pamięci przecież zostały obrazy z poprzedniej, jakże zimowej, edycji. Niestety - przejeżdżamy przez bardzo surowy kraj. Ludzie tutaj żyją w bardzo wielkiej biedzie. Pomijając już brak jakichkolwiek sensownych dróg, to wioski wyglądają jakby je żywcem przenieś z XVIII w. Oczywiście - dla nas ma to swój urok. Piękne drewniane chałupy, leniwie przemieszczające się zwierzęta czy wszechogarniający spokój. Nie mniej - życie tutaj do łatwych nie należy. Jestem pod silnym urokiem tego miejsca. W głowie rodzi się nieśmiały plan powrotu tutaj w najbliższej przyszłości, może nawet następnej wiosny. Mijając kolejne wioski docieramy w końcu do głównej drogi, skąd już raptem kilka km do miejscowości Stary Sambor. Następnie przez Kirow (gdzie uzupełniamy zapasy sporo tańszego paliwa) docieramy do drogi prowadzącej do samego przejścia granicznego z Polską. Jeszcze tylko ostatni przystanek - robimy zakupy. Rzecz jasna - doskonałe ukraińskie wino (Kagor), kwas dla rodziców i słodycze dla Tomka - tak wyglądają moje zakupy. Ostatni odcinek przejechaliśmy bardzo szybko i ... utknęliśmy na kilka godzin w kolejce przed granicą. Taki urok wschodniej przeprawy. Odpoczynek pod bacówką. Organizacja pracy dość przeciętna - zostajemy ustawieni w jednej z trzech kolejek. Mamy jak zwykle pecha - trafiliśmy do tej najwolniejszej. Jak się później okazało w naszych okienkach nikt nie pracował i tak musieliśmy wciskać się do środkowego rzędu. Wcześniej jednak mieliśmy kolejną przygodę. Właściwie przeprawę z ukraińskimi pogranicznikami. Staliśmy sobie całą grupą przy samochodach i obserwowaliśmy, jak jeden z pograniczników próbuje wymusić na kierowcy łapówkę. Ba - żądał od niego, by przeszedł się po kierowcach w kolejce i zebrał od każdego daninę. Jak to usłyszeliśmy to wszyscy parsknęliśmy śmiechem. To jednak zeźliło naszego pogranicznika, który wyrzucił nas z kolejki i zaczął się czepiać. Pierwsze jego pytanie - czy macie antyki. Na szczęście nie mieliśmy, z czego nie był specjalnie zadowolony, więc zapytał o broń. Na przeczącą odpowiedź padło pytanie o noże. I zaczęło być niespecjalnie przyjemnie. Nie dał się zbyć pokazaniem scyzoryka, a że szykował się do przeszukania samochodu - uznałem, że najlepiej będzie pokazać mój nóż myśliwski. Jak go zobaczył, to mu się oczy zaświeciły, zabrał go i gdzieś poleciał. Po jakimś czasie wrócił z kilkoma oficerami. No i zaczęło się. Tłumaczeniom nie było końca, co więcej - przyniesiono nam jakieś deklaracje celne do wypełnienia (o których później rzecz jasna wszyscy zapomnieli). Sytuację uratowała młoda celniczka, którą udało się przekonać, że jesteśmy podróżnikami, że piszemy artykuły do gazet i robimy sporo zdjęć. Ujęły ją afrykańskie opowieści no i dzięki niej mogliśmy ruszyć dalej. Później tylko parę minut czekania, bo właśnie zmieniła się kolejna zmiana, tym razem po polskiej stronie - i jesteśmy prawie w domu. W końcu ruszamy dalej. Jest już wieczór, dość późno. Pada hasło - a może zamiast na Śląsk pojedziemy w góry, w rejon Lubomierza, i prześpimy się w którejś z bacówek. Troszkę było mi to nie na rękę, ale perspektywa kolejnej przygody zwyciężyła, więc ruszyliśmy. Kilka godzin jazdy po asfaltach i jesteśmy na miejscu. Tutaj inicjatywę przejmuję Melon. Ruszamy grzecznie za nim i wjeżdżamy na leśne drogi. Niestety - jest już dobrze po północy co nie ułatwia sprawy, a Melon chyba nie do końca jest pewien, gdzie jest ta bacówka. Wjeżdżamy całkiem wysoko, jesteśmy na halach. Tutaj postanawiam poczekać, a chłopaki jadą na rekonesans. Po kilku minutach wezwanie SOS przez CB. Idziemy więc z Agnieszką zobaczyć co się dzieje. A tu tylko ręce załamać. Chłopaki postawili auto pod dużym kątem bocznym, a każda próba ruszenia (bez znaczenia czy w przód czy w tył) kończyła się ześlizgiwaniem się auta w kierunku stromej skarpy. Wyciąganie Land Rover'a z tarapatów (jakby to powiedział mój Tomaszek) zajęło nam dobrych chwil parę. W ruch poszły dwie wyciągarki, kilka lin, zblocza i wszystko co tylko w ręce wpadło. Ale zabawa była przednia - tak stwierdziliśmy po, w trakcie to miałem wrażenie, że niektórzy (łącznie ze mną) - gacie mieli pełne strachu. Wielką dzielnością wykazała się również Agnieszka, która delikatnie wyciągała na linie samochód Melona. Po zakończonej akcji udało się nam odnaleźć samotną bacówkę, gdzie ja padłem i zasnąłem. Z tego co dowiedziałem się rano - reszta ekipy balowała prawie całą noc - to jednak młodzież - staruszek musiał odpocząć.

11.11.2008 r. - Wtorek

To już tylko powrót. Niestety - wszystko co dobre szybko się kończy. No i ta impreza również. Mimo strat - zabawa przednia.

Autor: Cyprian Pawlaczyk

Uczestnicy:
Skład:
Cyprian Pawlaczyk - kierowca
Agnieszka Gałkiewicz - pilot
Land Rover "Dyskoteka" Discovery - samochód

a także:
Melon
Majster
Faja
Młody

i cała rzesza przyciętych inaczej ...


Więcej zdjęć z wyprawy:

GALERIA ZDJĘĆ - 3 PRZEŁĘCZ LEGIONÓW - UKRAINA

http://www.ukraina4x4.pl/
- strona organizatora Przełęczy Legionów


STRONA GŁÓWNA OFF ROAD