STRONA GŁÓWNA OFF ROAD


Wrzesień 2007 r.

VII Maramuresz - Rumunia


Jakiś czas temu zdecydowałem się na zakup samochodu terenowego przeznaczonego do wypraw. Poszukując mądrej głowy do pomocy, na forum trafiłem na Mariusza vel Czesława. Za jego radą (a może i nie) dokonałem udanego zakupu, który po jakimś czasie trafił do tego szydercy na dłuższy wypoczynek. Podczas prac nad samochodem, zgadaliśmy się, że alternatywną częścią jego działalności jest organizacja wypraw off-road'owych po Rumunii. Do tej pory jednak nigdy nie mogliśmy się zgadać odnośnie terminu - aż do jesieni 2007 roku. W końcu ruszyliśmy wspólnie na podbój pięknych okolic Maramureszu i Bukowiny.
http://www.maramuresz.com/- strona Miśka i Czesława.


20.09.2007 r. - Czwartek

W pracy już bardzo ciężko.
Właściwie to nie możemy się skupić na robocie.
Myślimy tylko o wyjeździe.
Bo i o czym można w takim momencie jeszcze myśleć?
Ok. godz. 16.00 pakujemy się do samochodów i ruszamy z Warszawy do Osowca. Tam ładujemy "Dyskotekę", przepakowujemy "Suzę" i koło 20.00 ruszamy w kierunku Kuźnicy. Tam na nas czeka ostatnia, ale najważniejsza persona - a przy okazji, jak się później okazało - najmłodszy uczestnik wyprawy. Z Kuźnicy ruszamy już dobrze po północy i psim swędem docieramy w okolice Rabki, gdzie na stacji benzynowej robimy krótki odpoczynek.


21.09.2007 r. - Piątek

Wczesnym rankiem przekraczamy granicę w rejonie Zakopanego, niemalże przelatujemy tranzytem przez Słowację i po kilku godzinach docieramy do węgierskiego miasteczka Tokaj. Tutaj odwiedzamy przede wszystkim piwniczki winne, gdzie zaopatrujemy się w doskonałe wino. Tutaj także rozkoszujemy się urokami ostrej węgierskiej kuchni. W restauracji poznajemy również sympatyczną, aczkolwiek nieco nerwową Ukrainkę, z którą razem z Tomkiem wdajemy się w krótką konwersację. Podczas naszego popasu w Tokaju, dziewczyny próbują uciąć sobie drzemkę w "Suzie", co im chyba nie specjalnie się udaje.
Syci i wypoczęci ruszamy w dalszą drogę i docieramy do granicy rumuńskiej. Rumunia po raz kolejny mnie zaskakuje - mimo, że jest już w UE, to wygląda jakby w niej czas się zatrzymał. Tu nic się nie zmienia. O wrażeniach będę jeszcze pewnie nie raz tu wspominał. A na razie - po wielogodzinnej jeździe nieźle wymęczeni docieramy na miejsce zbiórki - Firiza koło Baia Mare. Tutaj spotykamy się z Czesławem i Miśkiem, poznajemy część załóg tegorocznej imprezy, dokonujemy formalności i udajemy się na zasłużony wypoczynek.


22.09.2007 r. - Sobota

Pierwsza przeszkoda. Dzień zaczynamy od odprawy. Czesław i Misiek na zmianę straszą nas urokami rumuńskiej ziemi - zupełnie zresztą niepotrzebnie.
Bo jak mam "Dyskoteką" jakąkolwiek prędkość przekroczyć ??????
Po wesołej odprawie, co raz przerywanej przez komentarze Andrzeja oraz wybuchami śmiechu im towarzyszące, ruszamy w trasę. Pierwsze km pokonujemy po drogach utwardzonych podziwiając lokalne wioski. Po kilku km docieramy do zjazdu z drogi. W między czasie dogoniliśmy Gazikowców, z którymi po krótkiej rozmowie łączymy siły i odtąd przemieszczamy się już w trzy samochodu - grupa się nam rozrasta.
Dyskoteka w opałach. Dzień zapowiada się całkiem ciekawie. Pierwsza przeszkoda terenowa - to stado owiec. Skutecznie nas unieruchamia na kilka minut. Druga - mały rów z wodą - w tym miejscu napotykamy na grupę "Dyskotekowców" usilnie próbujących rowek ominąć lasem - my nie idziemy na łatwiznę i pakujemy się centralnie do środka rowu - przechodzimy bez najmniejszego trudu - MT-ki robią jednak swoje. Kilka km dalej natrafiamy na uroczą połoninę, na której czeka nas kilka niespodzianek - wpierw ostry zjazd, potem śliczne błotko (w którym rzecz jasna ślicznie wklejamy i musimy korzystać z pomocy dzielnego Gazika, który o dziwo, bez większych kłopotów nas wyciąga) a na koniec ostry podjazd. Podczas ostrego wjazdu musimy nieźle trenować Beatkę, która ma drobne problemy z pokonaniem wjazdu, ale w sumie wszyscy przechodzimy dalej. Następnie mamy okazję powłóczyć się po pięknych rumuńskich lasach. Włóczęga ta jednak wykańcza Tomaszka, który przesypia najciekawsze przeszkody. Zadowolony szef ekipy. Tutaj doceniamy również dobrodziejstwa GPS-ów. Jak można się zgubić - to my pewnie się gubimy. Na szczęście, nie byliśmy jedyni. Wśród zagubionych odnajdujemy m.in. ekipę Bamberasa. Musimy zrezygnować z nawigacji wg roadbook'a i kierować się na współrzędne GPS. Jadąc w ten sposób docieramy do niezłego błota, powstałego na drodze zrywki drewna. Tutaj Gazikowcy mają pecha i łapią pierwszą (jak się później okazało - nie ostatnią) gumę i jesteśmy przymuszeni do dłuższego postoju. Ale tak bywa. Podczas, gdy chłopcy walczą z naprawą koła, dziewczyny szykują plenerowy posiłek, a ja bawię się w Land Roverowego kucharza. Poza tym - Tomek ma czas wybiegać się - w sumie całodniowy pobyt w samochodzie i jemu dał się we znaki. Ja natomiast korzystam z okazji i w końcu uczę się, jak samodzielnie w terenie naprawić uszkodzone koło. Przypuszczam, że taka wiedza może się przydać w przyszłości.
Późnym popołudniem docieramy do uroczego miasteczka Sapanta (znanego mi już z wcześniejszych wojaży), gdzie cała ekipa odwiedza "wesoły cmentarz" słynący z oryginalnych nagrobków, ukazujących historię życia lub śmierci danego delikwenta. Ja w międzyczasie dokonuje kilku drobnych napraw samochodu. Przed podjęciem dalszej podróży decydujemy się na odwiedziny w nowobudowanym monastyrze, który słynie z najwyższej drewnianej wieży.
Teraz zostaje nam już tylko długa dojazdówka, częściowo asfaltowa, częściowo szutrowa, a częściowo po takich błotach i dziurach, że aż miło. Przed wjazdem na ostatni odcinek terenowy ponownie gubimy drogę i ponownie trafiamy na Bamberasa - z niego jest taki sam nawigator jak ze mnie (ale w sumie to ja znajduję drogę) - do końca dnia jedziemy w powiększonym składzie. Późnym wieczorem docieramy na miejsce pierwszego obozowiska.


23.09.2007 r. - Niedziela

Poranek jest prześliczny, chociaż w namiotach było nieco zimno. Ale prawdziwym chłopakom to nie przeszkadza - Obozowisko. Tomek pierwszą noc w namiocie przeżył wspaniale - podobało mu się. Dla niego to kolejna wielka przygoda.
Po krótkiej sesji zdjęciowej i pysznym śniadanku ruszamy w trasę - w poszukiwaniu kolejnych przygód - rzecz jasna.
Pokonując kolejne metry (tak, tak, metry nie kilometry - bo po Rumuńskich drogach tak dużych dystansów na raz się nie da zrobić) mijamy wiele ciekawych przydrożnych krzyży, koło których nie da się przejść obojętnie - widać, że do elementów sakralnych w tym rejonie przykładana jest wielka waga.
Przydrożny krzyż. Organizatorzy zafundowali nam małą wąską przeprawę błotną, którą - o dziwo, ponownie pokonujemy bez większych problemów. Znowu splendor spływa na MT-ki, bo na AT-kach pewnie byśmy od razu wkleili (w nie takie błotka w sumie wklejaliśmy).
Po kilku godzinach off-road'owej zabawy docieramy do Botiza, gdzie zwiedzamy cmentarz i dwie świątynie - jedna wygląda współcześnie, za to druga - malutka urocza drewniana budowla. Chłopakom udaje się nawet sforsować ogromny stary zamek w drewnianych drzwiach i mamy okazję podziwiać śliczne wnętrza cerkwi.
Następny odcinek to tylko dojazdówki. Asfaltem docieramy do miejscowości Bogdan Voda, gdzie znajduje się kolejna piękna, drewniana cerkiew.
Rumuńskie 4x4. Zaczyna nam mocno dokuczać głód. Niestety, w tych okolicach spożycie posiłku graniczy niemalże z cudem - po drodze mijamy kilka barów wyglądających na fast-food'y i kilka podejrzanych lokali opisanych szyldem "RESTAURANT" - niestety, wszędzie serwują tylko napitki, a napytanie o jedzenie uśmiechają się tylko znacząco. Mijamy kolejne miasteczko w którym zauważamy kilka samochodów z naszej imprezy, więc zatrzymujemy się i po dłuższej chwili odnajdujemy zakamuflowaną restaurację, z salą jadalną gdzieś na zapleczu - żeby ją znaleźć trzeba się wykazać sporym samozaparciem. Przystępujemy do studiowania menu - pomocna okazuje się kelnerka, która ze zrozumieniem kiwa głową słysząc naszą łamaną angielszczyznę (nie licząc Adama, rzecz jasna). Po jakimś czasie otrzymujemy posiłki (po ok. 2 godz.). W przerwie wymuszonej oczekiwaniem na posiłek robimy małą toaletę korzystając z restauracyjnej ubikacji. No cóż - trzeba sobie radzić - nieprawdaż?
Posiłek był całkiem niezły - ciorba (ichniejsze flaczki) i mamałyga z omletem i kiełbasą - tak prezentował się mój posiłek. Tomek - zjadł tylko frytki, reszta nie przypadła mu do gustu. Reszta załogi nie miała odwagi na eksperymenty i zamówiła tradycyjne (a może raczej uniwersalne) potrawy.
Wracamy w góry - tutaj mamy niemałe problemy z lokalizacją miejsca noclegowego. Trafiamy na miejsce, ale nikogo nie ma więc ruszamy w góry. No i rzecz jasna - gubimy się. Po jakimś czasie udaje nam się wywołać którąś z ekip przez CB więc wracamy na dół i podejmujemy wspólną decyzję o ostrym wjeździe na szczyt, gdzie Czesław z Miśkiem przenieśli nocleg. Po niezłej walce wjeżdżamy na uroczą polanę gdzie niestety po ciemku rozbijamy namiot. Tutaj też mamy drobne problemy z Tomkiem, który wygrywa po nierównej walce z wrogiem (my wiemy o co chodzi). Idziemy jeszcze z Tomaszkiem na chwilkę na ognisko (w końcu zasłużył sobie na tą małą przyjemność) i piękna niedziela się kończy.


24.09.2007 r. - Poniedziałek

Budzi nas chłodny poranek. Na połoninach. Pozostałe załogi - podobnie jak nasza - dość niemrawo zbierają się do działania. Zwijamy pomalutku obóz - ja i Tomek, rzecz jasna. Dziewczyny w międzyczasie szykują posiłek. Po krótkiej walce z miseczką Tomka jesteśmy gotowi do drogi. Jeszcze tylko poranna toaleta - dzisiaj miałem kibelek i łazienkę z najpiękniejszym widokiem. To nic, że zmarzłem jak pieron - miejsce rekompensowało tą malutką niedogodność. Aż żal było zostawić drobne pozostałości po sobie.
Co ciekawe - dzisiaj ruszamy jako jedni z pierwszych. Niesłychane.
Jedziemy ostro w górę, wspinając się na piękne połoniny. A na szczycie - rewelacyjne widoki. Aż żal było zjeżdżać - nie mniej, po małej sesji ruszamy w drogę - bo dzień zapowiadał się bardzo ciekawie.
Droga prowadzi nas dzisiaj w dużej mierze po lasach. Najpierw drogi zrywkowe, gdzie mijamy kolejnych drwali, następnie błotka i szutry. Mijamy również kilka malowniczych wiosek. Niestety - musimy się niemiłosiernie wlec bo co raz wyprzedzają nas kolejne załogi - ale w sumie co się dziwić - nasz skład to "Dyskoteka" wagi ciężkiej, malutki Samurai i dzielny Gazik. No i nasz LR pewnie bardzo spowalnia ...
Rurowa myjnia. Po jakimś czasie docieramy do miejscowości Borsa. Tutaj skręcamy w góry, w kierunku granicy z Ukrainą. Mijamy ciekawostkę architektoniczną w postaci opuszczonej kopalni i jeszcze jedną ciekawostkę w postaci uszkodzonego rurociągu, który (wg zapewnień Czesława) od 4 lat służy za darmową myjnie samochodów wjeżdżających tutaj w góry.
Po kilku km docieramy do pięknej wyrwy w naszej drodze - Gazikowcy zdecydowanie protestują przeciwko zasypywaniu dołka, ja po przerzuceniu kilku kamyczków dołączam się do protestu. Mądre głowy wymyśliły więc, że objedziemy tą wyrwę górą. Jak pomyśleli tak zrobili - niestety, samochodziki mamy słabiutkie i nie dajemy rady wjechać samodzielnie - wyciągarka jest jak znalazł. Pierwsza idzie, mozolnie zresztą, "Dyskoteka", która o dziwo wjeżdża na sam szczyt, następna w kolei "Suza" z Beatką na czele, która tak dzielnie pomaga wyciągarce, że pali sprzęgło. Ostatni Gazik, wjeżdża bez żadnych Pomoc drogowa ??? sensacji. Ale pojawił się kłopot - Samurai samodzielnie nie pojedzie, zapinamy więc go na kinetyka i zamierzamy jakiś czas holować. Zanim ruszamy - przyglądamy się nieśmiałym próbom zdobycia stoku przez Darkmana, któremu coś chrupnęło w moście i też się wykluczył. Jako, że nie jesteśmy im już w stanie pomóc (dla naszej ekipy Suzuka to i tak za dużo) pomału ruszamy. Niestety - pierwsze wzniesienie weryfikuje nasze plany. Musimy zatrzymać się na pierwszej wolnej polance i razem z Piotrem i Adamem próbujemy podkręcić linkę sprzęgła (a przy okazji je wystudzić - a nuż coś pomoże). Niestety - nasze próby spełzły na niczym, nic nam nie pozostaje innego jak holować Beatkę z powrotem do Borsy. Do pomocy przyłącza się jeszcze Waldek, którego HDJ służy jako asekuracja dla moich poczynań (nam też zaczęło się przypalać sprzęgło). Zjeżdżamy więc na przełęcz Przysłop skąd asfaltem drałujemy do miasteczka, do warsztatu wskazanego przez organizatorów. Zjazd przebiega nam dość ciekawie - jako, że Suzuka bez przerwy wyraża chęć kontaktu z naszym tylnym zderzakiem, zapinamy ją w nieco oryginalny sposób - Suzuka jedzie pierwsza, a ja holem ją kontruję.
Po wielkich bólach docieramy do wskazanego warsztatu, gdzie zaczynają się próby przekazania informacji odnośnie stanu samochodu. Jakoś się dogadujemy, pakujemy bagaże dziewczyn na nasze autko, a dziewczyny znajdują wygodne, leżące lokum w Toyotce i tak wracamy na szlak. Niestety - robi się już szarawo, a przed nami dobre kilkadziesiąt km. Ale nie zamierzamy odpuszczać i znowu w trójkę (z HDJ) ruszamy dzielnie dalej. Mijamy ponownie przełęcz Przysłop i wracamy do punktu, z którego zjeżdżaliśmy do warsztatu. Przy okazji podziwiamy przepiękny zachód słońca i wspaniałe górskie pejzaże. O tej porze dnia i roku są wyjątkowo piękne. Przebijamy się górskimi duktami i szutrami, następnie mijamy kilka wiosek i docieramy do clou programu - przejazdu górską rzeką. Jest już bardzo późno, a my po kolei pokonujemy mozolnie metr za metrem. Dużo nam pomaga doświadczenie Gazikowców - oni są niezmordowani i pomagają nam na każdym kroku. Gdy już przebijamy się przez rzeczkę zostaje nam ostatni odcinek - dojazd do ciasnego miejsca noclegowego. Znowu docieramy ostatni. Ale docieramy. Niestety Darkman musiał zrezygnować. Obozujemy i po ułożeniu maluszka do snu - ruszamy na ognisko.


25.09.2007 r. - Wtorek

Pomoc drogowa ??? Dzisiejsza pobudka jest wyjątkowo ciężka.
Jakoś nic nam się nie chce.
Ale pomalutku wracamy do życia obserwując przy okazji, kątem oka, jak Andrzej brata się z lokalną ludnością. Jest to całkiem interesujący spektakl. Zresztą nie pierwszy i nie ostatni w wykonaniu Andrzeja.
Dzisiejszy dzień zapowiada się na nieco mniej męczący - jest sporo dojazdówek asfaltowych i trochę typowej turystyki. Nam to w sumie gra, bo potrzebny jest nam odpoczynek - zwłaszcza maluszek może mieć już dość, chociaż nie wysyła w naszym kierunku niepokojących objawów.
Monastyr Sucevita Pierwszy punkt programu, w dniu dzisiejszym, to przepiękny monastyr w miasteczku Mołdowita. Drugi - kilkadziesiąt km dalej - w Suczewita. Obydwa obiekty sakralne są z jednej strony bardzo subtelne, delikatne, emanują pewnym wdziękiem, z drugiej strony - ostro kontrastują z biedą dookoła - są bogato zdobione, odnowione. Widać, że dla lokalnej ludności monastyry to wielki splendor. Wszyscy jesteśmy pod wielkim wrażeniem, zwłaszcza Tomek, któremu tak spodobało się zapalanie świeczek, że nie miał najmniejszej ochoty z tego rezygnować.
W drugiej z miejscowości decydujemy się na wizytę w miejscowej restauracji. Po raz drugi rumuńska gastronomia wystawia naszą cierpliwość na wielką próbę. Ale warto było, posiłki niedrogie i bardzo smaczne.
Pokrzepieni ruszamy w dalszą drogę. W międzyczasie dziewczyny doczytały się, że w pobliska wioska Marginea słynnie Nowy Sołoniec - z polskimi dzieciakami. z wyrobów ceramicznych. Nie dały nam szans, więc musieliśmy się zatrzymać przy zakładzie ceramicznym, gdzie oddały się szaleństwie zakupów. Męska część załogi wybrała się za to na podziwianie warsztatu, gdzie obserwowaliśmy jak te cuda z kawałka gliny powstają - zdolności manualne ceramików są jednak ogromne. Wychodziliśmy będąc pod wielkim wrażeniem.
W dniu dzisiejszym pokonujemy w sumie całkiem spory dystans. Mało jazdy terenowej, raczej asfalty.
Chociaż czasem i rodzynek się trafi. Bocznymi drogami docieramy do polskiej wsi - Nowy Sołoniec. Tutaj dowódca brygady Gazikowców - Grażyna - przekazuje prezenty polskim dzieciaczkom, ja natomiast mam niezłą okazję do pstryknięcia kilku portretów. Wizyta w wiosce trwa zresztą niezbyt długo i po jakimś czasie ruszamy dalej. Asfaltów na dzień dzisiejszy dość. W nieodpowiednim kierunku ... Wdrapujemy się razem z Bamberasem i Andrzejem na mały stoczek, gdzie zaczynają się schody. Pierwszy błąd należy do grupy Bamberasa. Ich śladami dzielnie kroczą Gazikowcy. Niby zwykła łączka, ale wjechać się nie da. Chłopcy z LR'a dają radę, natomiast po Adama i Piotra muszę zjechać z góry. Przy ustawianiu samochodu do wyciągnięcia Gazika z błota mało nie strzelam sobie boka, ale balast w postaci Bamberasa i spółki ratuje mnie z opresji. Potem operujemy już tylko wciągarką - bezpieczniej. Musimy się rozdzielić. Dociera do nas informacja, że Czesław zajeździł swojego Defcia i Bamberas rusza mu na ratunek - my, kontynuujemy jazdę zgodnie z wytycznymi.
Po kilkudziesięciu minutach jazdy robi się ciemno. W głębokich ciemnościach docieramy do wioski, w której się pogubiliśmy. Coś tutaj roadbook nie zdał egzaminu. Na pocieszenie - w tym samym miejscu pogubił się również Misiek (organizator), więc z nami nie jest w sumie tak źle. Jesteśmy zaskoczeni widząc wioskę, która wyglądała jakby prądu nie było. Jedyne zauważalne światła to nasze latarki i reflektory naszych samochodów. Dziwne - tak wygląda kraj UE w XXI w. Jadąc wg koordynat udaje się nam opuścić wioskę i dotrzeć do lasu, wzdłuż którego mamy do przejechania raptem kilka km. Tym razem zaczynają się piętrzyć niespodziewane trudności. Jazda wzdłuż lasu wg roadbook'a nie jest możliwa, więc nawigujemy na koordynaty GPS. Jest to nieco zgubna metoda bo co raz wpadamy w coraz to większe - jak to ujął Tomek - tarapaty. Wielogodzinna walka z błotem, wodą, śliską trawą, koleinami, wyciągarką, linami i brakiem dróg kończy się suma sumarum sukcesem. To była niezła jazda. Przynajmniej dla nas. Tym razem dzielnie z nami walczył Jeep Andrzeja wzmocniony żeńską załogą Suzuki. Pozostaje nam ostatni odcinek dojazdowy do obozu, który rzecz jasna musieliśmy przegapić. Trafiamy do obozu dopiero za trzecim podejściem.
Przed zasłużonym odpoczynkiem, w trakcie gdy Aśka szykuje kolację, ja próbuję połatać poodrywane blachy. Na karoserii naszej "Dyskoteki" pojawiają się łebki kolejnych blachowkrętów. Autko nabiera kolejnego uroku.


26.09.2007 r. - Środa

Chłodny poranek, ale gorąca atmosfera.
Gwałtownie ze stanu błogiego wyrywa nas toaleta w górskim potoku. Terapia szokowa.
Obserwujemy z Tomkiem stado owiec prowadzonych przez pasterzy na pastwisko, i ogromne pasterskie psiaki z uwieszonymi drążkami na karkach (do tej pory właściwie nie wiemy po co). Tomek od razu zapałał wielką miłością do nich, ale że nie było widać wzajemności - trzymaliśmy bezpieczny dystans.
Z Gazikowcami ... Organizatorzy zapewnili nam przyjemny wjazd na górską przełęcz skąd mieliśmy przepiękny widok na otaczające góry. Mieliśmy też okazję być przydatnym. Tym razem inny nieostrożny LR'owiec próbował strzelić boka (jak my wczoraj). Na szczęście - mój brzuch mógł się na coś w końcu przydać - robiłem w niezłym towarzystwie jako balast. Wyglądało groźnie ale skończyło się na szczęście szczęśliwie.
Dzisiejszy dzień, jak się okazało, był jednym z najtrudniejszych. Długie przejazdy szutrowe powodują głębokie znużenie wszystkich załóg, tak że w końcu marzymy o tym, by dotrzeć na miejsce obozowania i odpocząć. Po drodze mijamy kilka wiosek, przełęczy górskich, ale poza tym - tylko męcząca jazda. Wszyscy są wykończeni. A najgorzej ma Grażyna z chłopakami - oni nawet nie mają szczelnej kabiny. Jesteśmy już tak zmęczeni, a także ze względu na Tomka, rezygnujemy z wycieczki do kopalni. Pozostałe ekipy jadą tam razem z Miśkiem.
Na ostatnim leśnym odcinku mam szczęście złapać w obiektywie pięknego jelenia (chociaż zdjęcia są raczej przeciętnej jakości).
Wyjeżdżając z lasu docieramy do wioski. Mamy świadomość, że zgubiliśmy gdzieś po drodze miejsce noclegowe. Nie spodziewaliśmy się, że będziemy pierwsi - stąd mały błąd. Będąc w wiosce namierzamy HDJ'ta i Gelende na CB i razem z nimi jedziemy rozbijać obóz.
Maluszek jest tak padnięty, że nawet nie protestuje, gdy kładę go od razu do namiotu spać. My natomiast dołączamy do trwającej w najlepsze imprezy. Nie wytrzymujemy za to jej tempa ...


27.09.2007 r. - Czwartek

Rankiem spotykamy Czesława - po zdewastowaniu i reanimacji swojego LR'a w końcu dociera do nas i możemy wspólnie kontynuować zabawę. Jego niezniszczalny "Defektor". Po awarii zadeklarował się, że nauczy mnie wymiany rozrządu, by samemu nie odpowiadać za jakość usług ...
Nie doczekanie ...
Postój serwisowy. Ruszamy na trasę w nieco zmodyfikowanym składzie. Poza nami i Gazikiem rusza jeszcze jedno "Disco" z Trawoltem i Elką na pokładzie.
Dzisiejszy poranek znowu obfituje w dojazdówki asfaltowe. No ale jakoś trzeba się przemieszczać. Z drugiej strony jest to również forma odpoczynku, więc korzystamy z tego i przemieszczamy się spokojnie, a Tomek używa sobie zdrowej drzemki. Przed zjazdem w teren robimy jeszcze zakupy.
W końcu zjeżdżamy na drogę szutrową. Po kilku km zatrzymujemy się w lokalnej restauracji (położonej już dość wysoko), gdzie po raz ostatni korzystamy z usług lokalnej gastronomii.
Asia z Tomkiem poszli zorganizować jakieś jadło, ja natomiast - z kompletem kluczy - kładę się pod samochodem i dokręcam wszelkie możliwe śrubki.
Ostry zjazd. Dalsza jazda to ostra wspinaczka, "Dyskoteka" ma problemy zmieścić się w ciasnych zakrętach na górskiej kamienistej drodze. W końcu docieramy do porzuconych zabudowań przemysłowych, a chwilę później do otwartego tunelu kopalnianego. Adam z Piotrem postanawiają spenetrować tunel, nam jednak pomysł nie przypada do gustu - zdecydowanie wolimy otwarte plenery, więc rozkoszujemy się górskimi widokami.
Kręta górska droga ustępuje pięknym połoninom. Tutaj mamy drobne problemy - techniczno - nawigacyjne. Podczas gdy my szukamy wg współrzędnych kolejnego miejsca, Gazikowcy łapią kolejną gumę - oni to mają pecha. Podczas postoju serwisowego wyprzedza nas HDJ'ka i Gelenda. A my grzecznie sobie czekamy.
Teraz zaczynamy już żyć ostatnią ciężką przeszkodą. Dochodzą do nas informację od innych załóg, że jest ciężko, że są spore problemy z ostrym zjazdem. Gdy docieramy na miejsce - obserwujemy kilka załóg, które się wycofują. Dość znacząca informacja. Nasza grupa decyduje się zjechać w komplecie. Na pierwszy ogień idzie nasz samochodzik - Asia, Ela razem z Tomkiem czekają schowani w lesie i obserwują nasze wariackie zmagania. Mnie pomaga Piotrek - idzie przed samochodem i prowadzi mnie jak mama dziecko - prawie za rączkę. I wielkie dzięki mu za to, bo pewnie nie zjechałbym o własnych siłach.
Potem obserwujemy zmagania Gazika i Trawolta. Nieźle im poszło.
A potem - starym zwyczajem - zaskoczyła nas noc, więc podczas reszty przejazdu to tylko widzimy podświetlane naszymi reflektorami drzewka w lesie. Mamy także rozrywkę - na CB Bambaras rozpaczliwie szukał pomocy nawigacyjnej. Niestety nasza pomoc na nic by mu się zdała, bo nie potrafił powiedzieć, gdzie jest.
Docieramy do asfaltu, który już prawie znamy - prowadzi na przełęcz Przysłop i dalej - do Borsy. Dzisiejszego wieczoru jednak nie dojeżdżamy do przełęczy, tylko wcześniej zjeżdżamy z asfaltu i po kilkunastu minutach docieramy do przepięknego miejsca, przypominającego nieco tatrzańską Dolinę Pięciu Stawów lub karkonoski Kocioł Małego Stawu. Rozbijamy obóz, usypiamy maluszka i bawimy się przy ognisku do późnej nocy.
W końcu - to zielona noc ...


28.09.2007 r. - Piątek

Prześliczny aczkolwiek mroźny poranek.
Tak naprawdę - w tej edycji Maramureszu w Rumunii - ostatni.
Ostatnie obozowisko. Ale miejsce rekompensuje żal.
Najładniejsze z wszystkich miejsc odwiedzonych.
Pakujemy pomalutku samochody i czekamy na Beatkę, która pojechała do Borsy po gotową Suzę. Czas nam się nie dłuży, spędzamy go na rozmowach i podziwianiu pięknych okolic.
W końcu dociera Beatka wypucowanym samochodzikiem, więc żegnamy się i w cztery samochodziki (my, Trawolty, Gaziki i dziewczyny) ruszamy na ostatni odcinek specjalny. Docieramy do przełęczy Przysłop, skąd jedziemy drogą znaną z holowania Suzy, żeby na koniec dotrzeć do rurowego prysznica. Ostatnie pożegnanie wraz z ostatnią wspólną fotką robimy na zdewastowanej stacji benzynowej już pod Borsą.
Tutaj tak naprawdę się żegnamy z Trawoltami, z Gazikami - parę kilometrów za Borsą. I już na dwa samochody kierujemy się do granicy z Węgrami.
Zatrzymujemy się jeszcze w Baia Mare, gdzie robimy ostatnie zakupy (przede wszystkim zapasy Cotnari - a co). Późnym wieczorem docieramy do węgierskiej Mataszalki, gdzie my kwaterujemy się w hotelu, a dziewczyny twardo decydują się jechać dalej.


29.09.2007 r. - Sobota

Poranne zakupy - Tokaje, salami. I bardzo długa dojazdówka. Tranzytujemy przez Węgry, Słowację i docieramy do Polski. Do Chorzowa wracamy przez Zakopane i Wadowice. I późnym wieczorem kończy się nasza wyprawa.


Fragment naszej ekipy:

Tomek i Cyprian vel Cypis. Aśka. Beatka. Gośka. Piotr - Adam - Grażyna. Mariusz vel Czesław. Tomek vel Bamberas. Andrzej.



Podsumowanie:

Impreza nie była specjalnie trudna.
Mimo, że kilka samochodów miało pewne problemy.
Organizacyjnie w sumie było nieźle.
My jednak mieliśmy drobne ograniczenia - Tomek jednak ma swoje prawa.
Natomiast zadowolenie i szczęście widoczne na jego małej buzi - będzie chyba najlepszą rekomendacją dla imprezy Miśka i Czesława (przypomnę tylko, że Tomek jeszcze nie skończył 4 lat).
Wielkie brawa.


Autor: Cyprian Pawlaczyk

Uczestnicy:
Skład:
Tomasz Pawlaczyk - główno dowodzący 4-ro latek
Cyprian Pawlaczyk - kierowca
Joanna Zapęcka - pilot
Land Rover Discovery - samochód

Beata Nowak - kierowca
Gosia Nowak - pilot
Suzuki Samurai - samochód

Grażyna Zaczek - głównodowodząca
Adam "Zaq" Zaczek - kierowca
Piotr "Boski" Boski - pilot
GAZ 69 "Gazik" - samochód

I rzesza różnej maści dziwaków z ich stalowymi rumakami ...


Więcej zdjęć z wyprawy:

GALERIA ZDJĘĆ - VIII Maramuresz - Rumunia - off-road'owa zabawa.

GALERIA ZDJĘĆ - rumuńskie góry.

GALERIA ZDJĘĆ - Rumunia w obiektywie.

GALERIA ZDJĘĆ - Nowy Sołoniec - polskie dzieciaki.


STRONA GŁÓWNA OFF ROAD